Opowieści o ludziach: Ach, te czarne oczy!

Kiedy tak siedzi i ugniata dłonie, wydaje się być bezbronny. Niewinny jak baranek. Jagniątko z wielkimi, rozlanymi oczami. I tylko trzęsące się ręce, przy podnoszeniu szklanki z kawą, zdradzają, że coś tam w nim nie gra. Jakby unosi serce do gardła, jakby targa strunę namiętności. Poza tym jest spokojny. Wszystko układa sobie w myślach i mówi płynnie. Od czasu do czasu tylko zatrzymuje się na jeden łyk czarnego napoju, jeden oddech. Zaciąga się dymem z papierosa i już wraca do opowieści.

Reklama

Gdzieś dwa lata temu spotkał Mariolę. Był wtedy figurą. Wszyscy w Lubinie go znali. Wiadomo, dyrektorów ludzie lubią podglądać. Tym bardziej, gdy jest to dyrektor znanej firmy. Takiej na plusie, dużej i dynamicznej. Były zatem wywiady w prasie i telewizji, pokazówki i mityngi. Były kolacje z udziałem wielkich tego świata, tzn. tamtego świata. Były polowania… Wszystko było.

I właśnie wtedy, gdy był na szczycie i wydawało się, że lada dzień, że lada chwila pójdzie wyżej, spotkał Mariolę. W zasadzie to naprowadził go na nią kolega. Tez dyrektor. Jakby ją zaanonsował.

-Patrz! – mówił. – To dziewczyna, która szuka pracy…

Ujrzał jej czarne oczy. Duże, błyszczące… Zatrzymał się w połowie gestu albo tez słowa. Coś go ujęło, coś szarpnęło wyraźnie, coś nakazało przedstawić się. Kiedy wyciągała wypielęgnowana dłoń, błysnęło ślicznie toczone kolano. Kolanko. I jeszcze kawałek uda w ciemnej pajęczynie. A wyżej cudowny rowek między roztańczonymi fragmentami piersi. Cudownych piersi. Aż zaschło w gardle. Pamięta doskonale. Jakby widział to wszystko teraz… Same cuda. Krew uderzyła do głowy. Zagotowało się w nim…

A później samo już poszło. Jakoś tak, zawrotne tempo. Zaproponował jej stanowisko sekretarki, bo właśnie Basia urodziła dziecko i poszła na urlop macierzyński. Długo przymierzał się do wyboru odpowiedniej kandydatki. Zależało mu na tym, aby była to dziewczyna oddana, lojalna, chroniąca jego, dyrektora przecież, przed wścibskimi językami w firmie i mieście. Poza tym profesjonalistka. To i przebierał w kandydatkach parę miesięcy. Nie spieszył się… I proszę bardzo, znalazł. Całkiem akuratna dziewczyna. Sprawiała wrażenie właśnie tej, której szukał…

Ponieważ pracował bardzo intensywnie, początkowo nie zwracał na nią większej uwagi. Czasami zatrzymywał wzrok na krótką chwilę na końcówce pończochy wyłaniającej się w głębokim wycięciu spódnicy. Albo na falujących pośladkach. – Ale pupcia! – wzdychał. – Albo na mocno odsłoniętych piersiach, drgających przy każdym ruchu. – Co tam piersiach? – Piersiątkach, kuszących fragmentami piękna. – Albo jeszcze na tych czarnych oczach. Wielkich i czarujących. – Ale to były jedynie chwile. Krótkie, choć frapujące. Chwile. I wracał do pracy. Do kolejnego telefonu, kolejnych pism, analiz, rozmów, projektów. Po prostu wykonywał z pasja swoje obowiązki.

Z nowej sekretarki, Marioli, był zadowolony. Ot, ładna i miła dziewczyna, która dbała, by nie tracił zbytnio czasu na jakieś tam głupoty czyli mało istotne sprawy. Wszystko miała poukładane. Wiedziała dobrze, kiedy podsunąć szefowi aromatyczną kawę. Wyczuwała, kiedy miał na to ochotę. Z dużym wdziękiem to robiła. Jak wszystko. Umawiała go z kontrahentami, regulowała ruchem interesantów – pracowników, którzy mieli zawsze ważne sprawy do załatwienia lub ludzi z zewnątrz, którzy chcieli coś tam załatwić. Był zadowolony. Tym bardziej, że po drodze były te chwile, gdy zatrzymywał się obmacując wzrokiem tajemne zakamarki jej ciała, zaglądając w te czarne oczy. Chwile wytchnienia.

Zresztą koledzy dyrektorzy innych firm często wspominali przy różnych okazjach o jej zaletach. Szeptali z zazdrości. Oblizywali się nieprzyzwoicie.

Któregoś dnia, bodajże jesienią, czekał na ważnych z zagranicy. Miał podpisać ważny kontrakt. Bardzo ważny kontrakt. Mariola przygotowała wszystko jak należy. Dokumenty już czekały na jego biurku. Kawa była zmielona. W lodówce chłodziły się butelki szampana i ekstra wódeczki. W barku stały okazała butelka koniaku i różne lampki, filiżanki. Wszystko na swoim miejscu. Jeszcze rozejrzała się po gabinecie, czy o czymś nie zapomniała… Stała tak jak gospodyni.

Przyglądał się jej z zaciekawieniem i swego rodzaju podziwem, dumą… Cholera jasna, śliczna była. Śliczna jak diabli. Coś tam zakwiliła do niego. Nie słyszał jednak, bo nie mógł oderwać oczu od zagadkowej koronki skrywającej chyba już firmowe piersi, która wychyliła się zza kurtyny fioletowej bluzeczki. Zauważyła to i przystąpiła pospiesznie do zapinania guziczka. Była zażenowana, palce jej drżały… Spojrzała na niego ze strachem w tych czarnych oczach. Jeszcze i jeszcze. Aż w końcu udało się, a on poczuł, że pala go policzki. Chyba zaczerwienił się… Mariola wygładziła bluzeczkę, dygnęła i odwróciła się na obcasie, by wyjść zdecydowanie. – Ta falująca pupa. – Krew uderzała coraz bardziej do dyrektorskiej głowy.

Kontrakt podpisał. Poszło jak z płatka. Ekstra. Potem była elegancka kolacja w ekskluzywnym lokalu w zaciszu wiejskim. Mariola została zaproszona przez szefa. Chciał, aby poczuła się doceniona. Zasługiwała na podziękowanie.

Siedziała przy nim. Uśmiechała się uroczo. Do niego i do gości. Dbała, by nie zabrakło mu łyżeczki, talerzyka, sałatki, by czegokolwiek nie zabrakło. Kiedy chlapnął winem na klapę marynarki, namoczoną chusteczką wycierała plamę. Spoglądała przy tym słodko… Dbała o niego.

Alkohol coraz bardziej rozluźniał biesiadników. Ich również. Zauważył, że w fioletowej bluzeczce już nie jeden guziczek puścił, ale i dwa albo trzy. W sam raz. Jeszcze nigdy dotąd firmowe piersi nie były tak blisko niego. W pewnym momencie ujrzał kawałeczek obwódki mającej zwieńczyć szczyt… Ta nieznośna koronka jednak nie pozwalała na więcej. Mariola i tym razem zwróciła uwagę na szefa. Ale już nie zapinała nerwowo guziczków, nie była zażenowana. Pogroziła tylko zalotnie paluszkiem.

-Oj, panie dyrektorze, jest pan nieznośnym chłopcem… – szepnęła prawie do jego ucha.

-Przepraszam! – bąknął też szeptem. – Bywają chwile, jak ta, że zapominam się i podglądam pani cudowności.

-Miły pan jest – mówiła atakując czarnymi oczami, w których była teraz przewrotność kobiety. Kokieteria, która często wyprowadza mężczyzn z szarej codzienności. – Cudowności. Nigdy dotąd nie mówił pan do mnie w taki sposób. Nawet słowem nie wspomniał pan, że podobam się panu. Cudowności. Aż dreszcze czuję na plecach. Zresztą nie tylko tam.

Krew buzowała w nim na dobre. Uniósł lampkę z koniakiem.

-Wypijmy zatem, pani Mariolu, za te cudowności pani i dreszcze. By były, wciąż były. I jeszcze wypijmy za pogodę. Aby nam się jeszcze bardziej poprawiła – zaglądał natarczywie w wielkie czarne oczy, które uśmiechały się coraz bardziej zalotnie. Do niego się uśmiechały.

-Za pogodę, panie dyrektorze? – pytała z zaciekawieniem, jakby spodziewała się dowcipnej pointy. – Za pogodę?

-Ano, za pogodę, pani Mariolu. Proszę spojrzeć, załatwiliśmy ważną, bardzo ważną sprawę dla firmy. Goście pijaniusieńkie. Siedzimy pod urocza palmą, panuje półmrok, sympatyczny półmrok, a tu tak się przejaśniło na niebie, że góry już widać – wskazał oczami na jej piersi. – Jeszcze nie szczyty, ale blisko i coraz bliżej – przełykał z trudem ślinę obserwując uważnie ów fragment ciemnej otoczki wiodącej do szczytu.

-Mówiłam, niegrzeczny chłopczyk! – groziła znowu paluszkiem. – To wypijmy, panie dyrektorze i za pogodę – zajrzała w głąb lampki i wypiła do dna. Uśmiechnęła się grzecznie i serdecznie zarazem do gościa z naprzeciwka. Ten odwzajemnił uśmiech i powrócił szybko do ważkiej rozmowy z dziewczyną, tłumaczką, z którą przyjechał na negocjacje. Mariola natomiast zaglądała nadal do lampki. Jakby przeglądała się w szklanym dnie… Buzię miała zaczerwienioną lekko, fioletowe, prawie granatowe usta wybijały się z niej natarczywie. Koniuszkiem języka oblizywała brzeg…

-To teraz ja wzniosę toast – krzyknęła radośnie.

Szybko uzupełnił braki w kielichach. Gościom również. Mariola zastukała łyżeczką w szkło. Wstała…

-Pragnę wznieść toast za mojego dyrektora – tłumaczka szeptała gościom wyjaśniając po angielsku jej słowa – I za naszych gości, za uśmiechający się do nas świat i za pogodę, jak mówi mój dyrektor. Za pogodę, szanowni państwo.

Znowu wypełniła go duma ze swojej sekretarki. Proszę bardzo, umie się zachować. On przecież dawno już wygłaszał toast. Podobnie jak szef delegacji gości. I oto wyczuła moment… – Jest świetna – pomyślał. I przyglądał się jej jeszcze bardziej uważnie. Krew zaś stale w nim wrzała. Kolejny toast asystenta z zagranicy przyjął z dużą atencją. Satysfakcja go rozpierała. Goście powrócili do własnych rozmów, a Mariola odwróciła się zdecydowanie w jego stronę. Aż dotknęła kolanami jego nogi. Dreszcz jak piorun szarpnął jego ciałem.

-O, dzień dobry, wiosno! – wyszeptał.

-Dzień dobry, chłopczyku! – z ochotą weszła do gry. – Dzień dobry!

Wstał, by obcałować jej dłonie. Ona zaś siedziała z założoną nogę na nogę i podawała rączki… Tak wdzięcznie podawała. W głowie szumiało. Przykląkł, by ucałować kolano… Palcami rozczesywała jego włosy…

-Wystarczy, panie dyrektorze, wystarczy, bo co pomyślą sobie goście?

Podniósł wzrok i napotkał rozbawione na całość czarne, głęboko czarne oczy. Ale wstał, bo rzeczywiście ludzie gotowi pomyśleć sobie Bóg jeden wie, co… Przytrzymywał jednak dłoń dziewczyny.

-Przepraszam, wiosno – powiedział dotykając ustami paluszek…

-Nie ma za co, nie trzeba – szeptała. – Dziękuję, panie dyrektorze. Jest pan bardzo miły…

-Skończmy z tym dyrektorem… – dukał, bo znowu nie dawał mu spokoju fragmencik obwódki jej piersi, który wychylał się jakby śmielej spoza koronki. I zaczerwienił się na dobre.

-Aha, pogoda – roześmiała się szeptem i odwróciła się jeszcze bardziej. Tak, aby goście widzieli przede wszystkim jej plecy. – Pogoda – i powoli, z namaszczeniem, przyglądając się jego nieporadności, ujęła palcami koronkę, by lekko ją odchylić. Na tyle, by ujrzał więcej, jeszcze więcej. Jakaś tasiemka na końcu ciemnej obwódki wpijała się w brzeg szczytu, który uparcie nie poddawał się. – Pogoda – i już koronka opadła. – Ten wiatr i słońce – nadal szeptała rozbawiona. – A czasami wichura – sięgnęła ręką głębiej w dekolt, by wydobyć całą pierś z koronki.  – Pogoda…

Więcej grzechów nie pamięta. Chyba dotknął ustami szczytu… Dość powiedzieć, że wylądowali w hotelu Wrocław. Taka fantazja. A od następnego dnia Mariola mówiła do niego: – Andrzeju. I zaczęła się ich przygoda. Spotykali się, a raczej wyjeżdżali wspólnie (prywatnie oczywiście) dwa razy w tygodniu. Musiał być ostrożny, bo żona była bardzo zazdrosna. – Dlaczego teraz dopiero wspomniał o żonie? – Nie wie. Wracając jednak do sprawy, zwyczajnie zakochał w swojej sekretarce. Poszedł na całość. Ale przyszedł kres miłości…

Powód? – Normalny. Po prostu przestał być dyrektorem, a z poszukującym pracy Andrzejem Mariola już nie chciała się spotykać. Pogoda już nie sprzyjała ich przygodzie. Szczyty zakrywały nie tylko koronki, bo nijak guziczki w bluzeczkach nie puszczały. I wtedy stało się najgorsze.

Andrzej tkwił w dołku psychicznym. Dużo pił, oddawał się namiętności rozpamiętywania i wspominania. Gładził często. Kilka tygodni temu, gdy już dobrze popił, zaszedł do Marioli. Nie chciała go wpuścić do mieszkania. Targnęła nim złość. Ogromnie targnęła. Wszedł używając siły. Odepchnął ją drzwiami.

-Cham! – krzyknęła. – Prymitywny cham. Nie cierpię chamów. Nie jesteś w moim typie, chłopie – terkotała, a on dojrzał pod oknem nowego szefa firmy, który podjechał właśnie fordem i trąbił jak najęty. Wybiegła krzycząc na balkon.

-To leć do kochasia! – wycedził w amoku i wypchnął ja przez balustradę. Z drugiego piętra leci się dość krótko. Nie na tyle jednak, żeby nie odpalić samochodu i odjechać, bo tak zdążył zrobić gość Marioli. Andrzej natomiast zbiegł szybko po schodach. Na trawniku przed budynkiem leżała Mariola. Nikogo przy niej nie było. Zaczął przepraszać, całować dłonie… Ale pogoniła go. Zatrzymał taksówkę.

Marioli na szczęście nic się nie stało. Jeżeli nic znaczy złamanie ręki. Skończyło się małym skandalem sąsiedzki i… w firmie. No, właśnie, straciła pracę. Przyszła do Andrzeja, by jej pomógł. Właściwie do żony Andrzeja przyszła.

-A ja mam dwoje dzieci – mówi głośno.

Ach, te czarne oczy! Od tygodnia jest prezesem innej, większej firmy. Czekają go dwa procesy sądowe. Rozwodowy i z powództwa karno-cywilnego. Chyba, że znajdzie prace dla Marioli albo zatrudni ją na stanowisku sekretarki. Ponoć pogoda się poprawia i znowu można dojrzeć góry… Tak wyczytał w czarnych, wielkich i głębokich jak ocean oczach.

Tadeusz Stojek

PS.

Imiona bohaterów tej opowieści zmieniłem.

O autorze:


Tadeusz Stojek. artysta, dziennikarz, pedagog i współtwórca Fabryki Kultury, który pracował w Lubinie z młodzieżą i organizował imprezy kulturalne. Zmarł w wieku 52 lat. Dzięki Tadeuszowi Stojkowi w mieście rozpoczęło działalność Stowarzyszenie Na Rzecz Inicjatyw Kulturotwórczych i Wychowania przez Sztukę „Zejdź z ulicy”. Znalazł młodych ludzi zafascynowanych teatrem i uczył ich sztuki aktorskiej. Na tej bazie powstał Teatr Świerszcz oraz Kabaret Szemrany. Sztuka wyszła na ulicę i od czasu do czasu w Lubinie można było spotkać mimów i obejrzeć happening, zorganizowany przez grupę podopiecznych Tadeusza Stojka. Regularnie pokazywane były programy Kabaretu Szemranego.   Siłą napędową obu inicjatyw był Tadeusz Stojek, którego już nie ma.

(…)Wiele osób wiązało uzasadnione nadzieje, że Tadeusz Stojek, jako Ojciec Duchowy lubińskiej kultury niezależnej poprowadzi w inny wymiar miejscowych artystów, twórców, organizatorów kultury i ich sojuszników…Niestety, wielki żal ogarnął tych, co pragnęli czynnie uczestniczyć w tej wędrówce…

Tadeusz udowodnił, że nawet w skrajnie trudnych warunkach zewnętrznych można realizować wielkie projekty i porywać za sobą nie tylko młodzież. Jego projekt społeczno-kulturalny Fabryki zawierający m.in. koncepcję odrodzenia Teatru Świerszcz przyczyniał się do budowania kapitału społecznego w Lubinie oraz stwarzał możliwości realnego integrowania lokalnego środowiska kultury.(…) Andrzej Ossowski (2011r.)


 

Top