Wspomnienie o Olgierdzie Niewodniczańskim

Udostępnij
Swojego czasu zamieściłem wspomnienia mojej Mamy Zofii. W rok po śmierci Taty zamieszczam wspomnienia o Nim. Wspomnienie to pierwotnie ukazało się w Roczniku Bolesławieckim 2010 wydanym przez Muzeum Ceramiki w Bolesławcu.

Wspomnienie o Olgierdzie Romanie Niewodniczańskim (1921 – 2010)

Reklama
Urodził się 9 sierpnia 1921 r. w Kowlu na Wołyniu. Zwykł mówić, że jest to wschodnia Galicja. Jego matka, Halina z Belina – Prażmowskich, wraz z siostrą (Ireną, po mężu Younga de Lenie) były właścicielkami apteki i dwóch domów w centrum Kowla. On także miał być farmaceutą. Gdyby tak się stało byłby czwartym pokoleniem aptekarzy (farmaceutów). Swego ojca poznał dopiero gdy już był dorosłym człowiekiem, ponieważ Jego rodzice wcześnie się rozeszli. Dziadek Władysław był oficerem i zakończył służbę w stopniu pułkownika.
W Kowlu rozpoczął naukę w szkole powszechnej, a kontynuował ją w kilku szkołach, między innymi w sławnych gimnazjach – jezuitów w Chyrowie oraz pijarów w Krakowie. Zdecydowanie lepiej wspominał tę drugą i na jej zjazdy jeździł corocznie prawie do końca życia. O Chyrowie mówił, że był tam niebywale wysoko poziom nauczania, ale dyscyplina była iście chorobliwa. Po ukończeniu gimnazjum zdał egzamin do Liceum Pijarów oraz Szkoły Kadetów, lecz wojna uniemożliwiła wybór kierunku nauki. Maturę zdał w Kowlu już w czasie okupacji. Wtedy też skończył kurs na pomocnika aptekarza i pracował w rodzinnej aptece. Apteka dostarczała lekarstwa dla AK, w czym Tata czynnie uczestniczył.
W 1943 roku wziął ślub z Margaritą Misieczko, swoją pierwszą żoną. Niestety, Tatę i Babcię zaczęło tropić Gestapo i wszyscy musieli uciekać do Warszawy. W pierwszych dniach Powstania Warszawskiego został wraz ze swoją Mamą wywieziony na roboty przymusowe do Wrocławia. Margarita zginęła będąc sanitariuszką – żołnierzem Powstania. Wiele lat później Tata opowiadał nam przejmującą opowieść o tym, jak po wojnie odnalazł ciało swojej pierwszej żony w stosie trupów i wiózł je przez pół Warszawy taczką, by Ritę godnie pochować. Jej grób znajduje się na Wojskowych Powązkach.
We Wrocławiu Tata i jego Mama pracowali w aptekach, co, jak na wojenne warunki, było bardzo dobrym zajęciem. Dość powiedzieć, że Ojciec siadał w restauracji przy stoliku „Nur für Deutsche”, a właściciel, doskonale wiedząc że jest on Polakiem kłaniał się witając go „Guten Tag Herr Apotheker”. To zresztą był typowy przykład poczucia humoru naszego Ojca. Widział piękny przedwojenny Wrocław i jego niszczenie pospołu przez Niemców i Sowietów. Ten zniszczony Wrocław jest obecny na fotografiach Ojca. Fotografia była jedną z jego pasji – wkrótce po wojnie wraz z Witoldem Romerem znalazł się w gronie założycieli Wrocławskiego Towarzystwa Fotograficznego (obecnie Dolnośląskie Stowarzyszenie Artystów Fotografików i Twórców Audiowizualnych).
Po zakończeniu wojny podjął studia medyczne na Uniwersytecie i Politechnice Wrocławskiej. Medycyna miała być tylko chwilową przechowalnią, bo jeszcze nie utworzono kierunku farmaceutycznego. Jednak tak „wsiąkł” w studia lekarskie, że nie myślał później o zmianie kierunku. Już na studiach pociągała go ginekologia i położnictwo. Jako student potrafił przez tydzień mieszkać i praktykować w szpitalu. Ten zapał do szpitalnej pracy pozostał mu do końca życia. Na wieczorku towarzyskim na wrocławskich Karłowicach poznał naszą Mamę, Zosię, dzięki temu, że byli jedynymi osobami na tym spotkaniu, które nie jadły śledzi. Mama później śledzie polubiła, a Tata, jak i niektórzy inni męscy osobnicy w rodzinie, śledzi nie jadał. Rodzice wzięli ślub w 1947 r. W następnym roku urodził się Tomek, w 1953 r. – niżej podpisany – Paweł, a w 1957 r. – Marcin.
Pierwsze lata po ślubie to biedowanie. Jedynym zarabiającym w rodzinie była Mama, a na utrzymaniu był nie tylko Ojciec i potem Tomek, ale i rodzeństwo Mamy i jej Matka. Sytuacja się polepszyła gdy w 1950 r. Ojciec skończył studia. Co prawda został wcielony do wojska i był lekarzem w Służbie Polsce, ale powoli sytuacja się normalizowała. W 1952 r. dostał nakaz pracy do Bolesławca. Miała to być sytuacja przejściowa, bo profesor Jabłoński, promotor lekarski ojca, dążył do ściągnięcia go do kliniki. Jednak gdy już to załatwił, rodziców wciągnął Bolesławiec na dobre. I mama, i tata do końca swoich dni mówili, że decyzja pozostania w mieście nad Bobrem była bardzo szczęśliwa.
Podjął pracę w bolesławieckim szpitalu 31 grudnia 1952 r. W styczniu 1953 r. ówczesny dyrektor szpitala Józef Kłosowski mianował Go ordynatorem oddziału ginekologiczno – położniczego. Tę funkcję pełnił potem przez 35 lat. Początkowo, przez kilka miesięcy, mieszkał w szpitalu. Jak wynika z listów naszych rodziców sprawa mieszkania bardzo się ślimaczyła. W końcu otrzymali ogromne mieszkanie przy ulicy Mickiewicza. W 1961 r. wszyscy, a byliśmy już w komplecie, przeprowadziliśmy się do budynku przy ul. Podgórnej, skąd Tata miał już blisko do szpitala, a Mama miała mniej do sprzątania. Ta bliskość miała ogromne znaczenia, gdyż ojciec miał zwyczaj iść wieczorem do szpitala, by zbadać co gorzej czujące się pacjentki. Było to poza jego obowiązkowymi dyżurami. Dzień pracy Ojca był wypełniony od rana do wieczora. Do szpitala szedł o godz. 8 rano. Około 14 wracał do domu, zjadał obiad i szedł do przychodni. Tam pracował do 17. Po powrocie kładł się na 20 – 30 minut, a następnie zabierał się do pracy w prywatnym gabinecie. Kończył ją o 20, niosąc narzędzia do wygotowania do kuchni. Tak się wtedy sterylizowało. Ten gabinet prywatny to było główne źródło dochodów naszego Taty. Pracy tej nie lubił; Mama mówiła, że nienawidził. Uwielbiał natomiast pracę w szpitalu i mógł tam siedzieć całymi dniami.
Oprócz standardowej działalności zawodowej szerzył też oświatę zdrowotną. W początkowym okresie, jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, tworzył wiejskie izby porodowe i szkolił ich personel. Potem, gdy kobiety poczuły potrzebę rodzenia w szpitalu, izby te likwidował. Sam się z tego śmiał mówiąc „kiedyś je zakładałem, teraz je likwiduję”. Często przeprowadzał pogadanki o świadomym macierzyństwie. Był przez pacjentki bardzo lubiany i szanowany, mimo że nieraz rugał je ostrym tonem. Pamiętam kilka scen, gdy do ciężarnych pacjentek palących papierosy mówił: „Pani zabija swoje dziecko”. Pamiętam też inną scenę, gdy pacjentka całowała tatę po rękach. Wtedy tego nie rozumiałem. Dopiero Mama wytłumaczyła, że Ojciec namówił tę kobietę by nie przerwała ciąży, a ta nie wiedząc jak mu podziękować całowała go po rękach.
Tata jako pierwszy w Polsce wprowadził masowe badania kobiet w kierunku wczesnego wykrywania raka szyjki macicy. By ułatwić realizację takiego programu, ekipa lekarska szła do zakładów pracy grupujących dużą ilość kobiet i na miejscu organizowała takie badania. Później było już to realizowane w przychodniach. Za tę działalność został odznaczony wieloma medalami łącznie z „Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski”. Regularnie chadzał na pogadanki o sprawach seksualnych do szkół.
W 1955 r. uzyskał tytuł specjalisty I stopnia z ginekologii i położnictwa, a w 1959 r. – II stopień. Regularnie też dokształcał się jeżdżąc na kursy do wielu renomowanych ośrodków akademickich w kraju. Stale utrzymywał kontakt z kliniką ginekologiczno – położniczą Akademii Medycznej we Wrocławiu, a w niej głównie ze swoim mistrzem profesorem Kazimierzem Jabłońskim. Po profesorze odziedziczył też pedanterię w postępowaniu lekarskim. Regularnie uczestniczył w szkoleniach Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego.
Kierowany przez Tatę oddział działał wzorowo, co było znane także poza terenem Powiatu Bolesławieckiego. Powodowało to, że wiele kobiet z okolicznych miejscowości chciało leczyć się i rodzić w Bolesławcu. W ostatnich dniach ciąży kobiety te potrafiły zamieszkać u swoich rodzin czy znajomych w Bolesławcu, by „rozwiązanie” nastąpiło w szpitalu bolesławieckim. Bliskie nasze znajome przyjeżdżały nawet z Lubina i Warszawy. Przyjął na świat także nas – swoje dzieci – i nasze dzieci, czyli wnuki i żałował, że nie mógł już odbierać prawnucząt. Wiele osób znało naszego Ojca jako lekarza, który ich przyjął na świat. Wiele osób poza Bolesławcem indagowało mnie mówiąc: „A pana Ojciec to przyjął mnie na świat”. Zdarzyły się też przypadki nadawania imienia Olgierd dzieciom przyjętym przez Tatę. Nieobca była też Ojcu sformalizowana działalność społeczna – pełnił funkcję wiceprezesa oddziału bolesławieckiego PCK.
Jako zapalony turysta organizował wycieczki dla pracowników szpitala w Karkonosze, a turystyka była dla Ojca chyba najważniejszym hobby. Znał Sudety i Tatry jak własną kieszeń. Pod koniec lat osiemdziesiątych zrezygnował z ordynatury, przeszedł na emeryturę, ale pozostał asystentem na oddziale. Mimo że pracował tylko na 2/7 etatu, nie liczył sobie godzin pobytu w szpitalu. Po kolejnych kilku latach zrezygnował zupełnie z pracy etatowej, ale nadal przychodził codziennie do szpitala i dopiero nasza – jego synów – interwencja spowodowała, że więcej czasu zaczął poświęcać swojej osobie.

Jakim był człowiekiem?

Bardzo otwartym, wesołym. Był świetnym opowiadaczem. Opowiadał nam wielokrotnie fragment filmu Chaplina „Dzisiejsze czasy”, w którym Chaplin, grający rolę robotnika w fabryce, jest karmiony przez specjalną maszynę. Kilka lat później obejrzeliśmy ten film. Byliśmy zawiedzeni. Film był gorszy niż opowiadanie Ojca, a na dodatek brakowało kilku scen. Tata je po prostu wymyślił. Był bardzo szarmancki wobec kobiet, u każdej potrafił znaleźć dobre strony i je skomplementować. Z drugiej strony niełatwo przechodził do bliższej zażyłości i z niewieloma koleżankami i kolegami z pracy mówili sobie po imieniu. Po imieniu Ojciec zwracał się, jednostronnie, do pielęgniarek. Mama to krytykowała uznając, iż nie wypada, bez zgody drugiej strony, zwracać się po imieniu. Tata uważał, że pielęgniarki z jego oddziału to akceptują.
Środowisko towarzyskie naszych rodziców było dosyć wąskie, ale bardzo zżyte. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych prowadzili bardzo ożywioną działalność towarzyską i kulturalną polegającą na organizacji balów maskowych (pozostały liczne zdjęcia) lub zespołowym czytaniu sztuk teatralnych. Grupa stanowiła coś w rodzaju klubu inteligencji. Działalność ta była tak ożywiona, że w pewnym momencie „władze” oficjalnie zażyczyły sobie rejestrację stowarzyszenia, na co doktor Józef Kłosowski, nieformalny przywódca grupy, z typowym dla siebie poczuciem humoru, pisemnie sformułował warunek konieczny do rejestracji: przyznanie samochodu służbowego. Jak wynika z zachowanych zdjęć ekipa ta składała się z państwa Kłosowskich, Czyżewskich, Sójków, Michalskich, Dmitrjewskich, Łakomskich, Klemczyńskich, Muchów, Majchrowskich. Z czasem działalność grupy zanikła, częściowo z powodu wyjazdu wielu tych rodzin w inne regiony Polski: do Lubina, Częstochowy, Zgorzelca, Wodzisławia, Bytomia.
Tata był bardzo zdrową i silną fizycznie osobą. Pamiętam Go gdy w bardzo ciężkich warunkach pogodowych weszliśmy na szczyt Kościelca w Tatrach, a miał wtedy ponad 65 lat. Jeździł z nami jeszcze wtedy na wakacje, a spędzaliśmy je w warunkach biwakowych. Wiek dla niego nie był przeszkodą by spać w namiocie.

Zmarł 6 czerwca 2010 roku, w Lubinie, w wieku 89 lat. Pochowany został na Cmentarzu Komunalnym w Bolesławcu.

Miał momentami życie trudne, ale bardzo ciekawe. Dał z siebie wiele innym ludziom. Był dobrym człowiekiem.

Paweł Niewodniczański

——————————-

W tym samym numerze Rocznika Bolesławieckiego ukazały się wspomnienia doktora Zdzisława Palonki.

Oto one.

Lekarz z powołania Doktor Olgierd Niewodniczański – jak go dzisiaj wspominamy – był lekarzem z powołania. Przejmował się nie tylko chorobą kobiety, ale widział człowieka cierpiącego, a także warunki materialne, w jakich żył. Niejednokrotnie odwiedzał chore kobiety, lub te po leczeniu szpitalnym w ich domach, namawiając je do kontynuowania leczenia, dbania o zdrowie i higienę, do poddawania się, na przykład, badaniom piersi, wymazom cytologicznym czy okresowym kontrolom. Często rozmawiał z mężami chorych kobiet – dawało to zazwyczaj dobre wyniki, chociaż czasem wiązało się to z niespodziewanymi reakcjami. Gdzieś w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to jeszcze wyjeżdżało się wieś w ramach tak zwanych, „Białych Niedziel” żeby szerzyć oświatę i badać okoliczną ludność, nakłaniało się kobiety do robienia wymazów cytologicznych. Pewnego razu dr Niewodniczański wybrał się do jakiejś rodziny, aby przypomnieć o koniecznej wizycie i leczeniu. Mąż, dowiedziawszy się o co chodzi, stanął w „obronie” żony i chwyciwszy widły ruszył na doktora z niedwuznacznym zamiarem. Biedny doktor był zmuszony salwować się ucieczką. Takie to były czasy… Nigdy już potem nie chodził sam do chłopskiej zagrody – zawsze z asystentem. Zawsze dokładnie wyjaśniał pacjentkom na co chorują, jak mają postępować, np. po porodzie, kiedy mają zgłosić się do kontroli i w tych swoich wyjaśnieniach i pouczeniach, niejednokrotnie zapędzał się w nich zbyt daleko nie bacząc na czas nie tylko swój, ale i czekających na wizytę chorych i asystujących kolegów. Wręcz anegdotyczne stały się Jego pogadanki na temat leczenia zębów i dbania o higienę jamy ustnej. Był to konik doktora. Zawsze w czasie wizyty lekarskiej na oddziale, a w szczególności na położnictwie, zaglądał kobietom do ust i zawsze znalazł pretekst do pogadanki, przeprowadzanej nieraz w bardzo ostrym tonie, nudząc przy tym po raz niewiadomo który asystujących przy wizycie kolegów. Był wrogiem palenia tytoniu, sam nie palił w czasie pracy, a trzeba pamiętać, że a tamtych czasach można było palić papierosy w szpitalu i lekarze palili w gabinetach lekarskich. Był niewątpliwie erudytą, znał się na wszystkim, a nawet jeśli czegoś nie było pewny, nadrabiał to swadą i miną tak poważną, że nie mogło być wątpliwości, że się na tym – o czym mówi – zna. Doktor miał słabość do młodych, nowych lekarzy, starał się im matkować, poświęcał więcej czasu, łaskawiej patrzył na ich poczynania, spóźnianie się, czy nieobecności na oddziale. Takie patrzenie przez palce, a nawet faworyzowanie młodzieży czasami prowadziło do napięć w zespole. Doktor Niewodniczański był świetnym operatorem, operował dokładnie, zwracał szczególną uwagę na hemostazę, anatomię operowanego narządu. Czasami przedłużało to samą operację i denerwowało anestezjologa, ale zawsze per saldo, wychodziło na korzyść operowanej kobiety czy rodzącej przez cięcie cesarskie. W czasie operacji lub zabiegów demonstrował sposoby i metody rozpoznawania choroby i jej leczenie. Zazwyczaj bardzo zasadniczy czasami lubił żartować i robić psikusy. Pewnego razu swojemu koledze, poważnemu inżynierowi z „Wizowa”, zupełnie pozbawionemu owłosienia (glacę miał jak kolano) podarował na imieniny, z poważną miną, wielki na pół metra i szeroki jak dłoń – grzebień!

pniewodniczanski

Top