Pamiętam inny Lubin

Najpierw małe miasteczko. Wszyscy się w nim znali. Uśmiechali się do siebie częściej i pomagali sobie na co dzień. Wiem, co mówię.

Reklama

 

Widziałem serca ówczesnych lubinian. W każdym fragmencie dnia spotykałem…

Byłem wtedy bardzo chory. Miałem wrodzoną wadę serca. Ludzie wspierali mnie w walce z chorobą. I wówczas, gdy przejście dwudziestu metrów sprawiało mi ogromną trudność, i wówczas, gdy byłem w klinice u profesora Wiktora Brossa, który zaszył mi dziurę między komorami serca.

Czułem obecność życzliwą mieszkańców mojego miasta. Ale o tym przy innej okazji. Wracam do wizerunku Lubina, który zapamiętałem na zawsze.

Panie spotykały się najczęściej na targowisku, które mieściło się na rogu ulic Odrodzenia i Spacerowej (dzisiaj Kopernika). W tym miejscu stoi od lat bank. No, i panie wymieniały na tym targowisku wszystkie ważne wiadomości. Tam można było się dowiedzieć, kto z kim się przespał po cichu, kto zwymiotował wypiwszy nieco za dużo w Miedziance (knajpka w rynku przy wlocie do ówczesnej ulicy Ścinawskiej, a dzisiaj Mieszka Pierwszego) lub Klubowej (stojącej mniej więcej w miejscu dzisiejszego parkingu na Osiedlu Awaryjnym przy ul Marii Skłodowskiej-Curie naprzeciwko dworca autobusowego), kto zaś kogo obraził. Różne sensacje tam krążyły…

Pamiętam, że najważniejszym punktem targowiska był wyjątkowej urody, śmierdzący niemiłosiernie, kibel. Panowie natomiast politykowali sobie codziennie u fryzjera w rynku naprzeciwko Ratusza. Inny to jednak był rynek od dzisiejszego. Typowy pruski ryneczek. Ratusz, a wokół niego w czworoboku kamieniczki (bardzo ładne zresztą). Te wybudowane obecnie w żadnym razie nie przypominają tamtych. Są raczej wytworem czyjejś (niezbyt zresztą wybujałej) wyobraźni.

Życie snuło się leniwie. Po uliczkach przechadzały się gąski i kaczuszki. Dzieciarnia przeżywała przygody przy odkryciach różnych tam bunkrów i zakamarków na stadionie z torem motorocrossowym, hipodromem, strzelnicą i czym tam jeszcze, który znajdował się w miejscu obecnego Osiedla Staszica. A w stawie (w którym nie wiedzieć, dlaczego dzisiaj posadowiono popiersie marszałka Józefa Piłsudskiego) królowały dumne łabędzie.

Czasami ktoś dał komuś w gębę i wtedy było o czym pogadać. Dzieci uczyły się pływać na tzw. wodospadach (na placu między torami a dworcem PKS) lub stawach za dzisiejszymi kortami. W ogóle Lubin kończył się za kinem Polonia (obecnie jakiś tam klub dyskotekowy) i za Technikum Górniczym (za Niemca mieściła się tam szkoła feldfebli czyli po naszemu kaprali, a upraszczając szkoła podoficerska, a w budynkach w których dzisiaj mieszczą się jakieś tam warsztaty, sklepy, targowisko etc. były szkolne stajnie) z drugiej strony.

Jeszcze tylko parę domków stało za tzw. parkiem ruskim (dzisiaj stoi tam Szpital im. Jana Jonstona) i torami przy ul. Parkowej. Aż do wieży ciśnień i trochę dalej. A park naprzeciwko Izby Wytrzeźwień nie był parkiem, tylko cmentarzem. Rzeczka płynęła sobie od młyna wzdłuż urokliwej uliczki parkowej (dzisiaj Alei Niepodległości)…

Później moje miasto zaczęło się zmieniać. Wiadomo, stawało się stolicą polskiej miedzi. Nie było przy tym tajemnicą, że kwitnącą Ziemię Lubińską zamieszkują ludzie z różnych stron nie tylko Polski, ale i świata. Przywieźli ze sobą style życia, zwyczaje, tradycje, gwary językowe oraz inne elementy tzw. kultury. Repatrianci z Kresów swoje, z Francji i Belgii swoje, ze Śląska swoje, z centralnej Polski swoje…

Pojawili się reprezentanci różnych nacji i grup etnicznych, choćby: Cyganie, Ukraińcy, Rosjanie, Łemkowie, Serbowie, Ślązacy, Kaszubi etc. Stąd Ziemia Lubińska stała się szczególnym zjawiskiem kulturowym – mieszaniną subkultur, na bazie których powstawały korzenie kulturowe już miejscowej ludności.

W samym Lubinie krążyły anegdoty o ludziach przesiąkniętych kulturą rustykalną (wiejską – przyp. T.S.). Gdzieś tam jakaś pani hodowała kury w łazience, a jej sąsiadka świnkę. Gdzieś tam znowu pod balkonem powstawał ogródek przydomowy. Gdzieś jeszcze chłopy pobili się o dziewczynę. Ale rosła w ludziach duma z miasta, w którym żyli.

Na mecze Zagłębia na początku lat siedemdziesiątych przychodziły tłumy. Nikt nikogo się nie bał. Barierka na małym stadionie miała gdzieś siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt centymetrów, lecz jedynym incydentem było całowanie piłki przez oszalałego wprost ze szczęścia kibica, który wpadł na boisko po wymęczonym golu z GKS Jastrzębie w pamiętnym meczu o drugą ligę dla naszego miasta. Jakiś milicjant uderzył tego człowieka pałką po plecach, a ludzie płacząc pomstowali na gliniarza.

Proces integracji kulturowej dokonywał się w Zespole Pieśni i Tańca Lubin, Górniczym Chórze Miejskim Zagłębia Miedziowego, Zespole Piosenki i Ruchu Gwarkowie, Dziecięcym Chórze Miedziany grosik, Teatrze Lalki i Aktora Świerszcz… A Festiwal Piosenki Francuskiej, Diaporama Dolnośląska, Turniej Prezenterów Dyskotekowych, Ogólnopolski Dziecięcy Turniej Tańca Towarzyskiego O lampkę górniczą, a nawet koncerty Miss Dolnego Śląska i półfinałowe Miss Polonia były wydarzeniami zbliżającymi ludzi tu mieszkających.

Każdy występ miejscowych artystów ich rodziny i sąsiedzi przeżywali ze łzami w oczach. Kiedy lubińskie zespoły muzyczne zaczęły zdobywać laury w Jarocinie, Opolu i we Wrocławiu, mieszkańcy miasta byli z nich dumni. Mieszkańcy, nie władza.

Jeżeli zatem ktoś dzisiaj mówi o muzyce zniewolonego miasta, to kłamie. Lubinianie pokazali wielokrotnie, że są społecznością o wyjątkowym poczuciu godności. Twardymi, choć czułymi bardzo, ludźmi. Pewnie, że próbowano nas, ludzi lubińskiej kultury, zniewolić, zastraszyć, zapiąć na smycz. Ale nie udawało się…

Nie pomogło spektakularne aresztowanie dyrektora Domu Kultury Zagłębia Miedziowego (dzisiejszej Muzy) doktora Stanisława Tokarczuka na wernisażu w Galerii Zamkowej. Ani też równie wyreżyserowane oceny kadry przez różnych tam funkcjonariuszy.

To i tym razem powiem, że jeżeli ktoś pluje na ludzi lubińskiej kultury z poprzednich lat, to czyni to zapewne z braku własnego talentu. Nie dorasta im bowiem do pięt. Zwyczajnie, nie potrafi.

To smutne, ale mój Lubin odszedł. Nie w zapomnienie, bo ludzie, którzy go przepędzili, nie znali go w ogóle. Nienawidzą i tyle. Nic innego nie potrafią. Wyrzucili więc na śmietnik lalki, scenariusze oraz inne pamiątki po teatrze, Żurawiu. Nie przeszkadza to im przypisywać sobie zasługi w kreowaniu zespołów muzycznych z Lubina lat osiemdziesiątych. A kto opiekował się tymi zespołami, kto stwarzał im warunki rozwoju – no, kto? To bardzo ważny moment dla kultury w moim mieście. Nigdy dotąd przecież jej instytucje nie stały na tak niskim poziomie. I to w każdym obszarze – tak merytorycznym jak organizacyjno-prawnym.

Zapewne za rok kultura instytucjonalna w Lubinie stanie w obliczu znaczącego kryzysu ekonomicznego, kiedy ruszy multikino, a wraz z nim zaczną dominować na rynku lubińskim formy kultury komercyjnej. W podobnych sytuacjach często znajdują się przedsiębiorstwa w gospodarce rynkowej. Od przyjmowanych strategii zależy wówczas ich dalszy los. Kiedy prześpią okres koniunktury i zagrożeń, przegrywają. A gdy dołożą do tego wszystkiego brak reakcji na zachowania konkurentów, giną całkowicie. Wypadają z gry rynkowej. Wbrew pozorom takie porównania są zasadne w cywilizacji ponowoczesnej. Wystarczy w tym miejscu przywołać najszersze rozumienie pojęcia kultura, według którego obejmuje ona to wszystko, co w zachowaniu się i wyposażeniu członków społeczeństw ludzkich stanowi rezultat zbiorowej działalności. Mówi się też o kulturze jako tym, co w zachowaniu się ludzkim jest wyuczone – w odróżnieniu od tego, co biologicznie odziedziczone.

Wybitny polski socjolog prof. Zygmunt Bauman w książce Ponowoczesność jako źródło cierpień nawiązuje do ujścia opisu kłopotów i zgryzot, opisanych przez Freuda w dziele Kultura jako źródło cierpień jako niedopasowań typowych dla społeczeństwa, które oferuje swym członkom los bezpieczny w zamian za zgodę na przykrywanie ich wolności. Bóle, rozterki, zgryzoty typowe dla ponowoczesnego świata lęgną się zdaniem prof. Baumana w społeczeństwie, które oferuje ekspansję wolności osobistej w zamian za kurczenie się zakresu bezpieczeństwa jednostkowego losu.

Zgryzoty ponowoczesne rodzą się z wolności, nie z ucisku. Między innymi poprzez takie odwołania zdecydowałem się na realizację autorskiego projektu pn. Fabryka Kultury C’est la vie. Uważam bowiem, że wobec zalewania społeczności lokalnych wizją globalnej wioski, w której nie ma miejsca dla odrębności kulturowych, kultura musi stać się producentem. Producentem atrakcyjnych form kulturalno-wychowawczych. Niezależnych od polityki, lecz korespondujących bezpośrednio z gospodarką. Z tą myślą właśnie opracowaliśmy program edukacji teatralnej dla przedszkoli.

Sądzę, że jest on atrakcyjny nie tylko z uwagi na bardzo ważny aspekt pedagogiczny, ale i ze względu na rachunek ekonomiczny. Proponowane przez Fabrykę produkty są trzy-, a często pięciokrotnie tańsze od propozycji wyspecjalizowanych agencji artystycznych z Wrocławia, Jeleniej Góry oraz innych ośrodków z tradycjami. Nie odbiegają przy tym poziomem od tychże ofert. Przeciwnie, nasze produkty często są zdecydowanie bardziej wartościowe z uwagi na poziom artystyczny i pedagogiczny. Te produkty to między innymi: lekcje teatralne, zabawy parateatralne, przedstawienie Kota w butach oraz warsztaty dramy dla nauczycieli. Uznaliśmy, że jest to ważna sprawa dla miasta. Bardzo ważna. Dlatego poprosiliśmy prezydenta miasta Lubina o spotkanie, na którym byśmy omówili cele i zadania w tym zakresie, możliwości ich realizacji w środowisku lokalnym etc.

Niestety, pan prezydent nie znalazł dotąd czasu dla nas. Szkoda. Tym bardziej, że z różnych źródeł towarzyskich dobiegają do nas sygnały o drwinach, kpinach i postawach niegodnych funkcjonariuszy lubińskiej kultury instytucjonalnej. Szkoda, bo na wprowadzeniu tego programu do rzeczywistości miejscowych przedszkoli skorzystać mogą wszyscy lubinianie. I ci najmłodzi, i ci starsi – wszyscy. Nie oznacza to jednak, że my, twórcy Fabryki, będziemy rozdzierać szaty, nie. O naszych decyzjach zadecyduje rachunek ekonomiczny. Jest nam zatem obojętne czy dogadamy się w tym względzie z innymi ośrodkami, tj. Gminą Lubin, Polkowicami, Głogowem czy Wrocławiem. Negocjacje trwają.

Zawsze jednak będziemy podkreślać, iż jesteśmy Fabryką Kultury C’est la vie w Lubinie. Odzywki o zasłużonych działaczach, o wyimaginowanym strachu, o dialektycznym prawie koła, są świadectwem specyfiki właściwej zjawisku zwanym: Golgota audytorium. Wyodrębniono je w trakcie analiz przyczyn samobójczej śmierci poety Majakowskiego. Przypisywano je początkowo tylko społeczeństwu bolszewickiemu. Okazało się jednak, że pasuje również do grup społecznych w dzisiejszym Lubinie. Zwłaszcza tych wyodrębnionych w wyniku polaryzacji, a następnie pauperyzacji społeczeństwa. Mówiąc prościej, Golgota audytorium jest zespołem ludzi głupich o cechach tłumu, bezwolnej masy. Dlatego jej przedstawiciele w dzisiejszym Lubinie nie zasługują nawet na chwilę uwagi. Tak jak wspomniani wcześniej funkcjonariusze tamtego systemu.

I nie pomogą dzisiejsze nawoływania, ploty i rozsiewanie bzdur o Stojkui i kim tam jeszcze z twórców. Szkoda gadać, bo znowu okazuje się, że śmietanka jest tylko iluzją maślanki towarzyskiej. Naturalnie, że Fabryka jest zjawiskiem właściwym dla kontrkultury, bo funkcjonuje poza oficjalnym obiegiem. Nie oznacza to jednak, że istnieje na marginesie życia społecznego. To prawda, garną się do niej ludzkie odpady, które nie zgadzają się na stosowane z wyjątkowym upodobaniem w Lubinie zarządzanie strachem. Dla nich strach nie istnieje do póki ludzie nie ulegają procesom odczłowieczenia, choć żyją w społecznych i historycznych warunkach, w jakich okrutne traktowanie innych przychodzi funkcjonariuszom z łatwością i zdaje się być bezkarne. To tylko nieludzka iluzja ludzi zachłystujących się władzą.

Uważam, że tożsamość społeczności lokalnej kształtuje przede wszystkim kultura. Oznacza to, że grupy aktywnych intelektualnie, kulturowo, ludzi powinny sobie sprzyjać, wspierać się i promować jedna drugą. To trudne, gdy mamy do czynienia z ustawicznym upodobaniem ludzi na świecznikach do kreowania siebie i deptania wartościowych dokonań zwyczajnych ludzi, tzn. tych, którzy gdzieś mają wszystkie świeczniki tego świata. To trudne, gdy króluje ideologia burzenia i wzmacniania nienawiści. To trudne w końcu, gdy ludzie się nie znają, nie mają czasu na refleksję… To bardzo trudne. Jednak osiągalne. Wierzę wszak, że osiągnięcie celu zależy głównie od siły pragnienia.

Wierzę.

Tadeusz Stojek

*tekst i zdjęcia Tadeusza Stojka pochodzą z jego autorskiego blogu www.pismaczek.bloog.pl

Top